Musical "List z Warszawy". Recenzja Tadeusza Deszkiewicza

  • 26.09.2020 23:27

  • Aktualizacja: 14:09 30.08.2022

"List z Warszawy" to znakomity i bardzo potrzebny musical. Pomysł znałem od samego początku, jeszcze kiedy Gary Guthman postanowił swoje idee przekuć w sceniczne dzieło. Z początku miałem pewne obawy. Bałem się, że autor muzyki i libretta (wraz z Domanem Nowakowskim) narazi się na ostracyzm środowisk, które z uporem starają się poróżnić środowisko żydowskie i polskie. Temu przecież służą fałszywe świadectwa dotyczące Polski i Polaków, rozpowszechniane przez światowe media. Gary, który wrósł w Polskę za sprawą małżeństwa z piękną harfistką Małgorzatą Zalewską, przekonał się, że choć w historycznych polsko-żydowskich związkach były trudne momenty, to jednak te dwa narody przez setki lat żyły w symbiozie.
Główną myślą muzycznej opowieści jest starcie krzywdzących stereotypów funkcjonujących wśród nowojorskich Żydów z odczuciami Polaków mieszkających w Polsce. Po środku jest Sara, stara Żydówka, spadkobierczyni ocalałej po wojnie warszawskiej kamienicy. Jej córka ma głęboko zakorzenioną nienawiść do Polski i Polaków, nie chce słyszeć o Polsce - przeklętej ziemi, piekle dla Żydów. Jej syn - prawnik z zimnym spokojem uważa, że nie można odrzucać szansy zarobku i jedzie do Polski. Tu widzi inny świat niż ten znany mu z rodzinnych przekazów. Dowiaduje się o Polakach, którzy ratowali Żydów, o współpracy Polaków i Żydów w warszawskim Gettcie, o Powstaniu Warszawskim.

Spektakl jest ważną lekcją polskiej historii, mówiącej o tym, że ofiarami straszliwej wojny byli Polacy (bez względu na to czy płynęła w nich krew polska, czy żydowska). To wszystko wyjaśnia dlaczego na początku tekstu napisałem, że był to potrzebny musical.

Aktorzy grający w "Liście z Warszawy" mieli niezwykle trudne zadanie. Po pierwsze musieli wystąpić w słabo przystosowanej do teatralnych potrzeb sali "Palladium". Po drugie spektakl jest grany jest w dwóch językach, polskim i angielskim. Po trzecie wreszcie nie wszyscy mieli doświadczenia teatru muzycznego. Wszyscy jednak nadspodziewanie dobrze udźwignęli te niedogodności. Wyrazy uznania należą się dwóm młodym Artystkom Sashy Strunin (córka dyrektora teatru) i Małgorzacie Kozłowskiej (młoda Sara), które były doskonałe wokalnie i aktorsko i pokazały niezwykły musicalowy talent. Ogromną niespodzianką było rewelacyjne odnalezienie się w zupełnie nowym, muzycznie świecie Agnieszki Kurowskiej (Sara), którą znam od bardzo dawna, od czasów gdy śpiewała najważniejsze partie mozartowskie w Warszawskiej Operze Kameralnej. Prawnika - wnuka Sary świetnie aktorsko i wokalnie odegrał Piotr Bajtlik, a interesujące postacie stworzyli Piotr Cyrwus (grajacy starego, przedwojennego Żyda Mojsze), córka Sary Izabela Bukowska i Dariusz Kordek jako dyrektor warszawskiego teatru.

Gary Guthman stworzył doskonały utwór. Nic dziwnego. To świetny muzyk i kompozytor, a Amerykanie jak nikt czują poetykę musicalu, który jest przecież ich narodowym dobrem. Inscenizacyjnie jest to, jak mówił Ryszard Peryt, "opera uboga", ale to i tak cud, że udało się "List z Warszawy" wystawić na scenie. Premiery amerykańskich musicali pochłaniają przecież miliony dolarów.

Marzy mi się, aby to ważne dzieło trafiło do jaskini lwa, a wiec na nowojorski Broadway i jestem przekonany, że tam mogłoby zrobić wiele dobrego dla polsko-żydowskich stosunków. Sądzę, że wesprą ten pomysł takie instytucje jak choćby Polska Fundacja Narodowa.

Tymczasem jednak mam nadzieję, że "List z Warszawy" zagości na stałe na jednej z profesjonalnych warszawskich scen.

Tadeusz Deszkiewicz

Źródło:

RDC