Wielki wybuch w Cytadeli. Oskarżonych pogrążyło odśpiewanie "Czerwonego Sztandaru"

  • 13.10.2016 09:03

  • Aktualizacja: 14:01 15.08.2022

- Warszawa wstawała, na ulicach nie było specjalnie dużo ludzi i nagle, o dziewiątej rano doszło do wielkiego wybuchu. Był on tak duży, że praktycznie w całej północnej części stolicy wyleciały szyby i przesunęły się kopuły na praskiej katedrze św. Floriana. Dodatkowo tak naprawdę nie było wiadomo, co dokładnie wybuchło - mówił w "Poranku RDC" przewodnik miejski Michał Kwiatkowski.
13 października 1923 roku o godzinie dziewiątej rano w warszawskiej Cytadeli doszło do potężnej eksplozji. W wyniku wybuchu prochu do pocisków artylerii ciężkiej zginęło 28 osób i 89 zostało rannych, a uszkodzeniu uległy wszystkie budynki w Cytadeli i w okolicy.

Jak powiedział w "Poranku RDC" Michał Kwiatkowski, Cytadela w dwudziestoleciu międzywojennym stanowiła pewien problem. - Pomysłów na jej zagospodarowanie było mnóstwo, jeden z nich był taki, że razem z aleją Wojska Polskiego utworzy swego rodzaju Pola Elizejskie. Oczywiście nic z tego nie wyszło, ponieważ wojsko się rozbudowywało i potrzebowało bardzo dużo miejsca. Ostatecznie Cytadela pozostała dalej garnizonem. Miała też tę zaletę nad innymi miejscami zajętymi przez wojsko, iż była dobrze odizolowana i w związku z tym sprowadzano tam najnowocześniejszą broń oraz wynalazki wojskowe, co było poniekąd przyczyną wybuchu - tłumaczył.

Wspomniał, że 13 października 1923 roku Warszawa dopiero wstawała, a na ulicach nie było specjalnie dużo ludzi. - Nagle, o dziewiątej rano doszło do wielkiego wybuchu. Był on tak duży, że praktycznie w całej północnej części stolicy wyleciały szyby i przesunęły się kopuły na praskiej katedrze św. Floriana. Dodatkowo nie było wiadomo, co dokładnie wybuchło. Dopiero wielki grzyb znad Cytadeli wskazał, że coś się tam wydarzyło. Zaczęła się akcja ratunkowa, ale dopiero koło południa udało się dotrzeć do pierwszych ciał. Okazało się, że ofiar było tylko 28, a 89 osób zostało rannych - zaznaczył przewodnik warszawski.

Jak przyznał, wybuchł nowoczesny włoski proch sprowadzany dla ciężkiej artylerii. - Bezpośrednią przyczyną, o czym możemy oczywiście dzisiaj spekulować, była zwykła elektryczność statyczna, czyli ktoś wszedł naelektryzowany do prochowni i doszło do eksplozji - podkreślił Kwiatkowski.

Poszukiwanie sprawców

Gość RDC zwrócił uwagę, że bardzo szybko zaczęto szukać sprawców tragedii. Przypomniał, że w młodym polskim państwie, ciągle pamiętającym burzliwe czasy zaborów, panowała bardzo gorąca atmosfera. - Stwierdzono więc, że jest to rozgrywka polityczna i zaczęto szukać wśród komunistów i w efekcie znaleziono. Dzięki zeznaniom podwójnego agenta Józefa Cechowskiego ustalono, że mieli z tym coś wspólnego dwaj oficerowie Wojska Polskiego, porucznik Walery Bagiński i podporucznik Antoni Wieczorkiewicz - mówił.

Dodał, że obaj byli członkami podziemnej Komunistycznej Partii Polski, Bagiński był szefem wydziału wojskowego partii, a Wieczorkiewicz pirotechnikiem. - Wszystko układało się w całość, gdyby nie jeden detal, obaj siedzieli na Pawiaku - zaznaczył przewodnik.

Czerwony Sztandar

Kwiatkowski wspomniał, że pojawiła się jednak jedna ważna poszlaka. - W momencie, kiedy Warszawa zatrzęsła się od eksplozji, oni stanęli na baczność i zaczęli śpiewać "Czerwony Sztandar". Mniejsza z tym, że wcześniej przyznali się, że są komunistami i "Czerwony sztandar" śpiewali trzy razy dziennie, ale uznano, że skoro w momencie wybuchu też zaczęli śpiewać, to jest to koronny dowód, który ich całkowicie pogrąża. Stanęli więc przed sądem - relacjonował.

Jak powiedział, rozprawa ciągnęła się przez kilka miesięcy. - Uznano ich za winnych i skazano na śmierć, ale w grudniu 1923 roku zmienił się rząd i premierem został Władysław Grabski. Zawarte zostało porozumienie z ZSRR i postanowiono tych dwóch "terrorystów" wymienić na polskiego konsula oraz księdza. 29 marca 1925 roku nasi bohaterowie wysłani zostali w celu wymiany na stację Kołosowo w pobliżu miasteczka Stołpce. Problem w tym, że tam nerwy puściły jednemu ze strażników. Policjant Józef Muraszko ich zastrzelił. Dostał wyrok, potem przyszła amnestia i służył w korpusie sił zbrojnych - opowiedział przewodnik.

Zauważył również, że cała historia skończyła się dopiero w 1989 roku, ponieważ nazwiskami zabitych oficerów nazwano w okresie PRL dwie ulice - ul. Walerego Bagińskiego przemianowana została po 1989 na ul. gen. Michała Tokarzewskiego-Karaszewicza, a ul. Antoniego Wieczorkiewicza przemianowano na ul. gen. Antoniego Chruściela „Montera”. - Doszło też do krwawego zamachu na Cechowskiego, za który w roku 1925 skazani zostali Władysław Hibner, Władysław Kniewski i Henryk Rutkowski, a wyrok na nich wykonano na stokach Cytadeli. Imionami zamachowców nazwano w okresie PRL ulice Zgoda, Złota i Chmielna, po 1989 przywrócono stare nazwy - powiedział w "Poranku RDC" Michał Kwiatkowski.

Źródło:

RDC

Autor:

mg