Ex Africa semper aliquid novi
Od czasów Pliniusza (Starszego) wiadomo, że w Afryce nie jest łatwo. Życie na tym kontynencie to pasmo samych niebezpieczeństw. Szczególnie jak się chce mieć przyjaciela.
Przekonał się o tym pewien mieszkaniec przedmieść Windhoek, Niejaki Anders Gobo. Pan Gobo, nieźle prosperujący właściciel niewielkiego baru obsługującego głównie turystów, miał ten problem, że trudno mu było o partnerkę życiową. Wątłej budowy ciała, nieco też zniewieściały – przynajmniej jak na lokalne standardy – nie wzbudzał u niewiast szczególnego zainteresowania. Anders zrobił więc to, co każdy facet w jego sytuacji zrobiłby na jego miejscu… Sprawił sobie mianowicie psa. Pies to zawsze świetny kompan bo choć wprawdzie kielicha nie wychyli, to jednak zawsze zrozumie, pogłaskać się da… na spacer z nim wyjść można. A Poza tym z psem -- nie z suką! -- to zawsze tak jakoś raźniej. Można by powiedzieć męska solidarność.
Anders swego pupila nazwał Fred. Fred był maści raczej żółtawej z cętkami, w dodatku kundel wyjątkowej brzydoty. Ale to Andersowi nie przeszkadzało. Fred mieszkał sobie na podwórku u Pana Gobo i dobrze mu się żyło. Raz jeden kiedyś mu co prawda uciekł, ale zaraz potem wrócił, mimo że w buszu to nie łatwo domowemu zwierzakowi.
Gorzej się zrobiło, kiedy Anders dostrzegł, że Fred jakoś mu tak puchnie, je jakby mniej i ogólnie jest osowiały. Zawiózł Anders biedaka do weterynarza – w końcu dbać trzeba o przyjaciela… no i wtedy się dowiedział! Po pierwsze, że Freda trzeba przechrzcić. Po drugie, że trzeba go lepiej pilnować, a po trzecie… że to co się ma między nogami, nie zawsze jest tym, na co wygląda…