Teresa Drozda wspomina Wojciecha Młynarskiego. „Był niezwykle aktywny. I otwarty”

  • 24.03.2017 12:02

  • Aktualizacja: 22:22 25.07.2022

Wojciech Młynarski. Od zawsze był dla mnie najznakomitszym autorem tekstów piosenek. Piosenek, które śpiewałam już jako kilkulatka.
Pamiętam ekscytację i lekkie zawstydzenie, jakie towarzyszyły mi w czasie wyśpiewywania „Układanki”, kiedy dochodziłam do frazy: „W końcu Jasio wstał z kolanek/ścisnął w piąstki małe dłonie/mówiąc – Proszę koleżanek, kurczę/ktoś nas tutaj robi w konia”. Owo wypowiadane zupełnie legalnie (bardzo brzydkie słowo) „kurczę” w moich (grzecznych) sześcio- czy siedmioletnich ustach musiało było liźnięciem zakazanego owocu. A piosenka? Była zabawną historyjką o bawiących się puzzlami dzieciach. Aluzje polityczne wówczas zupełnie mnie nie obchodziły, choć kaseta „Układanka” z 1981 roku jest ich pełna. I pewnie dlatego mój Tata tak namiętnie jej słuchał, a my z siostrą – razem z nim.

W lipcu 1991 roku (byłam już dorosłą szesnastolatką) wybrałam się (z Mamą) na recital Wojciecha Młynarskiego, który odbył się w ramach Spotkań Zamkowych „Śpiewajmy Poezję” w Teatrze im. Stefana Jaracza w Olsztynie. Z samego recitalu nie pamiętam nic. Ale została mi pamiątka – podpisana kaseta „Zamknięty Rozdział”, którą sama sobie, wybierając świadomie, kupiłam kilka miesięcy wcześniej. Nie pamiętam, czy byłam później jeszcze na jakimś solowym, kameralnym recitalu Wojciecha Młynarskiego – chyba niestety nie. Takich zaniedbań mam zresztą więcej. Acz, z drugiej strony – na moich półkach stoją wszystkie tomiki z jego tekstami, wszystkie płyty solowe i wiele płyt z interpretacjami jego piosenek. Przeglądam je od paru dni. Uważniej. I lista zaniedbań się wydłuża.

Z pewnym zdziwieniem skonstatowałam, że ostatnią solową płytę z nowymi piosenkami Wojciech Młynarski nagrał w 1995 roku. Był to album „Róbmy swoje’95” z wybranymi piosenkami z lat 1989-1995 i kilkoma dawniejszymi, które nie były dotąd zarejestrowane. To płyta liryczno-satyryczna – z takimi piosenkami jak „Dziewczyny z Komorowa”, przebojem „Nie mam jasności w temacie Marioli” czy absolutnie fantastycznym „Żurkiem”. To chyba ostatnia, rzeczywiście wiele razy, starannie posłuchana przeze mnie płyta. Sprzed ponad 20 lat! Kolejne solowe krążki ukazywały się jeszcze w 2001 i 2004 roku, były to rejestracje recitali, z pojedynczymi premierowymi piosenkami. Po 2003 roku, czyli po hucznych obchodach swojego zawodowego czterdziestolecia, Wojciech Młynarski występował coraz rzadziej. Ale wciąż pisał. I tu pojawia się jedno z ważniejszych chyba zaniedbań względem autora – myślę, że nie tylko moich. W ciągu ostatnich dziesięciu lat ukazało się kilka płyt z nowymi piosenkami Wojciecha Młynarskiego. „Tutaj mieszkam” Agnieszki Wilczyńskiej z 2014 roku i „Pogadaj ze mną” (Wilczyńska, Szrom i goście) z 2008 to pełnowymiarowe płyty z piosenkami napisanymi specjalnie do tych projektów. A przecież Wojciech Młynarski napisał kilka piosenek na bestsellerową „Atramentową” Stanisławy Celińskiej, na nową płytę Katarzyny Żak „Bardzo przyjemnie jest żyć”, która zresztą jako pierwsza (w 1994 roku) interpretowała Młynarskiego jazzowo… A o ilu jeszcze takich płytach nie wiem? Nie usłyszałam? Nie zauważyłam? Żadnej nie potrafię zanucić. Zatrzymałam się w roku 1995?

Fantastyczne jest to, że póki zdrowie mu pozwalało, Wojciech Młynarski był niezwykle aktywny. I otwarty. W 2011 roku wspominał w wywiadzie, że chętnie napisałby piosenki dla młodej, świetnie śpiewającej aktorki Moniki Węgiel, którą zobaczył w spektaklu Teatru Współczesnego. Przez trzy lata zasiadał w jury festiwalu swojej twórczości, który Jackowi Bończykowi udało się zorganizować w Trójmieście. Prowadził na nim koncerty, słuchał swoich piosenek w wykonaniach młodych artystów, spotykał się z publicznością. Był. Był z nami – nowymi (i starszymi) pokoleniami jego odbiorców. Patrzył, słuchał, zabierał głos. Przeczuwam, że dla niego było to równie ważne jak dla nas.

W ostatnich latach co najmniej kilka razy powtórzył też publicznie, że w kulturze interesuje go ciągłość. Mówił o tym odbierając Fryderyka za całokształt twórczości, powtórzył kilka razy na spotkaniu z publicznością w Gdańsku. Pewnie jeszcze w innych miejscach. I chyba o tym przesłaniu Wojciecha Młynarskiego w pierwszej kolejności pamiętać chcę dziś, krótko po jego śmierci. O tym, że kultura powstaje z kultury. Że twórcy karmią się sobą. Że na siebie wpływają. Że się od siebie uczą. Idąc jednocześnie swoją drogą. Na refleksję dotyczącą spuścizny – daję sobie jeszcze czas. I marzy mi się rozbudowane i kompletne wydanie tekstów Wojciecha Młynarskiego, porównywalne z edycją twórczości Agnieszki Osieckiej czy Jeremiego Przybory. Chciałabym przeczytać libretta jego oper i musicali. Zaczytać się w wywiadach, których udzielał przez lata i „utworach literackich drukowanych w prasie” (cytat encyklopedyczny), o których nie wiem nic. Do odrobienia mam też lekcję zamkniętą na kartach drobnej książeczki „Miłe panie i panowie bardzo mili” z 1995 roku, zbierającej śpiewane felietony, w których Młynarski się specjalizował. Większość tekstów w niej pomieszczonych powstało do trwającej 45 sekund melodii skomponowanej przez Jacka Szczygła i rozpoczyna się właśnie od owego „Miłe panie…”. Jest tych tekstów 117, od najstarszych, powstałych z inspiracji Jerzego Dobrowolskiego do jego „Radiokroniki Decybel” aż po współczesne, czyli z lat dziewięćdziesiątych, obserwacje, żarty i konstatacje. Jak aktualne są te teksty uświadomiłam sobie niedawno w Teatrze Ateneum, gdzie oglądać można spektakl „Róbmy swoje”, złożony z tych najbardziej politycznie aluzyjnych piosenek Młynarskiego. Pisałam o tym niemal równo rok temu. Czytam te felietony dziś, bo 20 lat temu mnie nie interesowały, i kolejne diagnozy, jakie stawiał nam i naszemu krajowi Młynarski w latach dziewięćdziesiątych i wcześniej, jeżą mi skórę na karku. I póki będą aktualne, póty chyba ta satyryczno-aluzyjno-polityczna gałąź jego twórczości będzie najważniejsza i wzbudzająca najwięcej emocji.

Otoczyłam się okładkami płyt, książkami i szukam cytatu, którym mogłabym to swoje półprywatne wspomnienie o Młynarskim zamknąć. Miotam się między liryką a publicystyką. XX i XXI wiekiem. Młynarskim można mówić. Młynarskim można myśleć. Młynarskim można opisać świat. Młynarskim można świat zrozumieć. Młynarskim można porozmawiać. Albo do rozmowy, którą zaczął wiele lat temu – dołączyć. Zrobił to Andrzej Poniedzielski, który mimo iż posługuje się zupełnie inną niż Pan Wojtek poetyką, został przez niego namaszczony na „następcę”. Wskazany, jako ten, który zachowuje ową ciągłość kultury, dodając do tego co było, swoją pieczęć. I dlatego to Poniedzielskiego, a nie Młynarskiego przywołam na zakończenie tych chaotycznych roztrząsań.

A może i
największe nawet oddalenie,
najdalsza dal,
tęsknota międzybiegunowa,
zaklęta jest w odległości
tej –
- od słowa do słowa.

Kiedy po latach zajrzałam do wydrukowanego w kilku tomikach tekstu „Układanki” – nie znalazłam mojego „kurczę”. Ale nie wymyśliłam go sobie przecież. I Wojciech Młynarski – obok wszystkich pięknych, mądrych, wzruszających, zaskakujących, inteligentnych słów, które mi podarował – będzie też tym, który jako pierwszy włożył mi w usta „brzydkie” słowo. I nie wiem, czy to nie jest moje najczulsze wspomnienie i najczulsza wdzięczność, jaką do Niego czuję.

Wojciech Młynarski: 26 marca 1941 – 15 marca 2017




Źródło:

http://strefapiosenki.pl/

Autor:

Teresa Drozda